Literatura

Przy dochodzeniu śledczym

Przed rokiem zaledwie Aleksy von Szarlow ukończył uniwersyteckie studia, a już dzięki staraniom i wpływom swej możnej, światowej, w stolicy mieszkającej ciotki zajmował urząd sędziego w jednym z zachodnich miast państwa. (…)

Sędzia i obwiniony pozostali sam na sam.

– Jak się nazywasz? – zapytał urzędnik. Wyraz twarzy obwinionego byłby w tej chwili ciekawym dla psychologa połączeniem zgnębienia i ostrożności, trwogi i żądzy wniknięcia do głębi istoty sędziego.

Małe jego oczka to podnosiły się na cieniem nieco okrytą twarz tego ostatniego, to bojaźliwie, na podobieństwo umykających przed ogarami zajęcy, drżały trochę, a małe, bo muskułów i tłuszczu pozbawione ręce, węzłowatymi i pełnymi plam i blizn palcami mięły i kręciły końce przeplatającego go sznura.

– Jak się nazywasz? – łagodząc surowe najczęściej brzmienie swego głosu powtórnie zapytał Aleksy.

Głos cichy i jąkający się odpowiedział: – Skoromoszka, wasza światłości, Skoromoszka.

– Imię chrzestne? – Janko, wasza światłości, Janko.

– Stan? Tu nastąpiła długa pauza. – Stan twój? – powtórnie zapytał urzędnik.

Mała, chuda. Ciemna ręka podniosła się ku części głowy porosłej rzadkimi, siwymi kepkami.

– Jaki stan, wasza światłości? Jaki ten mój stan? …

– Ze szlachty pochodzisz, z mieszczan czy chłopów?

– Z chłopów, wasza światłości, chłop, chłop… Jeszcze łagodniejszym niż wprzódy głosem sędzia śledczy ciągnął dalej swe pytania:

– Majątek jakiś masz? Obwiniony wzruszył ramionami.

– Miał niegdyś, wasza światłości, miał i ziemie i chatę i żywioł wszelki, ale dawno już nie ma, niczego nie ma…

– Żonę i dzieci masz? – Żonka zmarła, a dzieci miałem, wasza światłości, miałem… dwie córki i syna, ale teraz już nie ma, ze wszystkim nie ma.

– Czym się trudnisz?

– Ja? – ze zdziwieniem jakby wymówił obwiniony – wasza światłość żąda wiedzieć, co ja robię? Zwyczajnie, dziad kościelny… pacierze mówię i żebrzę, a co ja mam robić?…

– Więc jesteś żebrakiem? – Tak, wasza światłości, żebrakiem.

– Od dawna? – A ot, z dziesięć lat już będzie, jak mnie tknął był paralusz, wstać wstałem, ale drzewa już piłować ani jakiej takiej roboty ani weź już nie można było, to i pod kościół poszedłem, Pana Boga chwalę i do dobrych ludzi rękę wyciągam, co począć?

Tu ukończyły się wstępne pytania, sędzia przez chwilę milczał i namyślać się zdawał, potem poważnym, ale jakby wahającym się głosem zaczął mówić:

– Obwiniony jesteś, Janku Skoromoszko, o okradzenie mieszkania Antoniego Mroczyńskiego przy ulicy X, w czasie gdy w tym mieszkaniu nikt nie był obecnym, przed dwoma tygodniami w niedzielę, w czasie odprawiających się w kościołach nabożeństw i rynkach targów, wskutek których ulica X była zupełnie pustą. Czy przyznajesz się do winy?

Teraz zgarbione ramiona Skoromoszki z całą energią, do jakiej były jeszcze zdolne, podniosły się w górę i śpiesznie, tracąc prawie oddech zapytał:

– Nie, wasza światłości, dalibóg nie, zbawienia duszy pragnę, jak chcę, żeby Najświętsza Panienka ulitowała się nad duszą moją, tak nie kradłem… Jak chcę światłość niebieską oglądać, tak nie kradł, nigdy nic nie kradł… W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, ratuj nie niewinnego, prześladowanego, o ciężkie grzechy obwinionego, nieszczęśliwego człowieka.

Rzutami źrenic przypominający w zygzak uciekające zające, więcej jeszcze niż wprzódy skurczony, zmalały, ściśniętą pięścią uderzał on w zapadłe swe piersi, żegnał się, w niskich, szybkich pokłonach zginał się aż do pasa.

Sędzia śledczy po krótkim namyśle wyciągnął rękę ku pobliskiemu sprzętowi i wziąwszy z niego złoty pierścionek ukazał go oskarżonemu.

– Przedmiot ten – rzekł – odebrano ci wtedy, gdyś go próbował sprzedać na rynku. Należy on właśnie do rzecz skradzionych Mroczyńskiemu. Jakim sposobem dostał się on do rąk twoich?

Oczy oskarżonego biegały i migotały, a palce ze zdwojoną szybkością kręciły końce sznura, gdy śpiesznie, spieszniej jeszcze niż wprzódy zmieszanym i szepleniącym głosem odpowiedział:

– Jak pięć ranek krwawiących się było na ciałku Pana naszego Jezusa Chrystusa, tak mnie ten pierścionek pan jakiś darował, czy ja wiem kto? Jakiś nieznajomy pan, taki piękny, w takim sobie bogatym paltocie, przechodził trotuarem i jak go zacząłem prosić o wspomożenie, wziął i ten pierścionek na rękę mi rzucił… ot, jakby ziarnko grochu rzucił, musi być bogaty… Żeby mnie tak, jak Panu Jezusowi na krzyżu, Żyd włócznią żelazną bok przebił, żeby mnie na drzygarze (zegarze) boskim godzina zbawienia nie wybiła, jeżeli ja łgę… Niech wasza światłości zlituje się nade mną i oswobodzi nieszczęśliwego, niewinnie posądzonego człowieka… Ja stary… Na starość rękę wyciągać przyszło, a tu jeszcze taki wstyd i niewinne oskarżenie…

Z całej siły powiekami przyciskał źrenice. Które tez przysłonił odwrotna strona rąk, a z piersi jego wychodziły dźwięki do kwilenia dziecka lub piskliwego zawodzenia kobiety podobne. Widać było jednak, że nie płakał naprawdę, że we wcielonej tej nędzy, w zgrzybiałej tej starości istniało sporo instynktów przebiegłych, przewrotnych, nabytych w życiu tak długim, a jakim? Któż oprócz niego mógł wiedzieć?

Co pewna, to że małe oczka jego wkrótce wybiegły spod przysłaniających je rąk, aby szybkie i trwożne, lecz przenikliwe spojrzenie zatopić w twarzy sędziego. Lecz w tejże chwili ręce mu wzdłuż ciała opadły, kwilenie ustało w piersiach, a twarz dziwacznie skrzywiona i wstrząsana przybrała całkiem prawie uspokojone linie.

Aleksy von Szarlow razem z fotelem, na którym siedział, w ten sposób zwrócił się ku oskarżonemu, że ten w pełnym już świetle zobaczyć mógł twarz jego daleko bardziej smutną niż surową, z wyrazem ust dziwnie w tej chwili łagodnym i wejrzeniem błękitnych źrenic pełnym przyjacielskiej niemal zachęty.

– Janku Skoromoszko, lepiej na tym wyjdziesz, jeżeli nie uciekając się do kłamstw i nadaremnych szlochań wszystko przede mną otwarcie wyznasz. Wrogiem twoim nie jestem i sądzić cię nawet nie będę. Moja rzeczą jest tylko sprawdzić twa winę, której szczere opowiedzenie ze wszystkimi jej okolicznościami na los twój bardzo dobrze wpłynąć musi.

Po chwili milczenia i jakby wahania dodał jeszcze: – Mów, staruszku , mów, staruszku, bez obawy. Lituję się twoja opłakaną starością, chce wiedzieć prawdę, ażeby ci dopomóc.

Cicho zaś do siebie samego wymówił: – Co za starość! Jaka nieszczęsna starość!

Dziad patrzał, słuchał i uspokajał się zupełnie; po chwili skinął głową, westchnął i rzekł:

– Niechaj już i tak będzie, Już kiedy wasza światłość taka dla mnie łaskawa, to już i prawdę powiem, tak jakby księdzu na spowiedzi. […]

Eliza Orzeszkowa, Nowele, Książka i Wiedza, Warszawa 1949 s. 449 i nast.