Publikacje

(Nie)bezpieczne podróżowanie. Kilka refleksji Wiesława Czerwińskiego

Gdyby ktoś zechciał streścić refleksje Wiesława Czerwińskiego poświęcone finansowym aspektom jego podróżowania po wszystkich kontynentach świata, zdanie to mogłoby zawierać się w stwierdzeniu: kaczka po pekińsku i kilka innych przekrętów z turystami w roli głównej. Warto przeczytać, zwłaszcza gdy w perspektywie mamy przed sobą jakakolwiek wyprawę poza granice kraju.

* * *

Wiesław Czerwiński

(Nie)bezpieczne podróżowanie

Przed siedmiopiętrowym budynkiem na Hepingmen Avenue kłębi się wygłodniała wataha spragniona sławetnych kulinarnych doznań. Wybija godzina chrupiącej rozpusty i drzwi renomowanej Quanjude rozwierają się, by – po raz kolejny od momentu powstania w 1864 roku – uraczyć napierających wygłodnialców najsłynniejszym pekińskim smakołykiem. Wśród 5000 posiłków, które zostaną dziś zaserwowane, będzie też nasza wytęskniona, upragniona i wyczekana… kaczka po pekińsku. Tego dnia podana dla nas w wersji z okrasą z jednego z najbardziej spektakularnych kantów, jakich miałem okazję zasmakować w ciągu niemal czterech dekad podróżowania po świecie.

Ostatnio przeczytałem książkę Petera Johna „80 oszustw dookoła świata” wyd. REA-SJ 2015. Autor opisuje nieuczciwców, którzy próbują dobrać się naszych pieniędzy, gdy jesteśmy w podróży. Pokazuje, w jaki sposób działają i proponuje, jak ich powstrzymać. Turyści, te łatwe ofiary lokalnych przywłaszczycieli, najczęściej mają więcej pieniędzy niż wiedzy na temat lokalnego języka, prawa czy zwyczajów. A asortyment szachrajstw jest bogaty! Są wśród nich oszustwa w hotelach, restauracjach i barach, oszustwa przewoźników, urzędników i uliczników, oszustwa przy transakcjach gotówkowych i bankomatowych, mailowych i internetowych, rządowych i ulicznych, wreszcie wymuszenia, szantaże oraz defraudacje. Autor przyznaje, że katalog czynów przestępczych nie został w tej książce wyczerpany. Włączając się w światowy ruch turystyczny wystawiamy się na wiele z nich.

Wraz z żoną podróżujemy trampingowo. Pierwszą wyprawę organizowałem w 1986 roku. Do dziś trudno mi zdecydować, czy więcej trudności nastręczyło pozostawienie na 5 tygodni naszej kilkuletniej jedynaczki pod opieką teściowej, czy jednak zgoda Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki. Organ troskliwego oka Babci był niechętny z uwagi na ilość wyprawowych tygodni, a peerelowski organ administracyjny  (onegdaj istniejący w Polsce) GKKFiT był niechętny – kropka. Ów pierwszy wyjazd poniósł nas w dalekie Indie, Malezję i Singapur. Śmiałków  było 16. Liczba nie była przypadkowa, acz wynikła z więzów nie tyle przyjaźni, co okowów kapitałowych: 16. bilet lotniczy był darmowy! Naturalnie nasz żądny przygód kolektyw nie fundował przelotu jednemu losowo wybranemu szczęśliwcowi. Kierowaliśmy się zasadą: koszty i zyski – zawsze wspólne. W tym przypadku zysk był finansowy, koszt – psychiczny.

W tych zamierzchłych czasach z rzadka kolorowej jeszcze telewizji, nieczęstych stacjonarnych, nigdy nie niesmartujących telefonów oraz identyfikowania się adresem meldunkowym a nie adresem IP, podróżowaliśmy bez pośrednictwa biur podróży, bezpieczeństwa rejtingów z bookingu czy podglądania trasy na Street View. Korzystaliśmy ze skromnych, powielaczowych przewodników. Jakimś cudem wyprawy były udane, a po latach incydenty wynikające z naszego niedoinformowania urosły do rangi anegdoty. Po kilku latach zniknęła promocja w postaci bezpłatnego entego biletu, więc uwolnieni od oszczędnościowej opcji gromadnej, mogliśmy zacząć podróżować w mniej licznych a bardziej dzięki temu mobilnych grupkach. Patrzę, jak obecnie planujemy nasze wyprawy i w obliczu dzisiejszych udogodnień, tak oczywistych i spowszedniałych, trudno mi pojąć, jakiego skoku cywilizacyjnego dokonaliśmy w tym zakresie.

Żeby hodowane w podpekińskim gospodarstwie kaczki stały się Kaczkami po pekińsku, należy je zabić po 65 dniach i przyprawić przed pieczeniem. Kelner kroi kaczkę na oczach stołujących się i podaje w kilku etapach. Nam najpierw zaserwowano dodatki, którymi nieopatrznie najedliśmy się przed podaniem okazałej gwiazdy wieczoru, stąd być może umiarkowanie nas oczarowała. Dorodnością swą kaczka ustąpiła jednak naszej konsternacji w momencie regulowania rachunku.

Równie zdziwiony, acz chyba nieco  bardziej czujny z uwagi na promenadowe okoliczności, byłem któregoś słonecznego popołudnia w La Paz w Boliwii. Wracaliśmy akurat do hotelu którąś z głównych szerokich i eleganckich ulic. Przed nami leniwie spacerował pojedynczy przechodzień. Dwie współtowarzyszki podróży wędrowały z przodu, ja z kolegą ok. 50 metrów za nimi. Raptem plecaki i bluzki kobiet ulegają zabrudzeniu jakąś błotnistą mazią! Zupełnie nie wiadomo jak i skąd, bo jedną stronę trotuaru ogranicza wysoki płot, a po ulicy nikt nie przejeżdżał ani nie przechodził! Wspomniany samotny przechodzień podbiega wymachując butelką wody i wspaniałomyślnie proponuje swą pomoc. Litościwie oferuje się do potrzymania plecaka, by wygodniej było go czyścić. Według dalszego scenariusza (opisanego w przewodniku) najczęściej owa łaskawa dłoń czmycha wraz z plecakiem. Tym razem jednak mimo zaskoczenia i opresji, szczęśliwie zachowaliśmy resztki rozsądku i to my czmychnęliśmy. Brudni, ale za to z całym majątkiem. A nasz miłosierny samarytanin już witał się z gąską…

Gęsina jest mniej popularnym drobiem w Pekinie. Za to nasza kaczka miała okazać się gatunkiem o tyleż pospolitym, co nad wyraz kosztownym. Zapłaciłem czterema banknotami wymienionymi w pobliskim banku tuż przed przekroczeniem progu restauracji. Po chwili zmaterializował się kelner z wyrzutem, że jeden z banknotów (100 yuanów) jest fałszywy. Odparłem spokojnie, że to wykluczone, przecież pieniądze właśnie podjąłem z banku. Zjawił się drugi kelner – tłumaczymy; trzeci – tłumaczymy; kierownik sali – tłumaczymy. Idziemy do bufetu, by gremialnie dokonać oględzin jakiegoś banknotu. Może to ten sam, może inny, a czy prawdziwy, czy fałszywy – wiedzą tylko kelnerzy. Nasze tłumaczenia stają  się coraz dynamiczniejsze, by wreszcie przerodzić się w awanturę. Chińczycy jednak pozostają nieugięci.  My przebąkujemy coś o policji, ale skutek jest żaden.

I tu uwaga ogólna dotycząca kontaktów z władzami. W krajach Dalekiego Wschodu wzywanie policji może mijać się z sensem. Po pierwsze, policjant zdaje się z zasady trzymać stronę tubylca; po drugie, nie masz pewności, co na temat zdarzenia w swoim języku mówi strona przeciwna i wreszcie po trzecie, z reguły spotykaliśmy się z wiele utrudniającą wyraźną awersją do posługiwania się  bądź nieznajomością języka angielskiego.

I tak na przykład nikomu nie polecamy zwiedzania budynku sądu w Aleksandrii. Jakieś 12 lat temu podróżowaliśmy po rejonach północnej Afryki. Było nas sześcioro. Wzdłuż wybrzeża Aleksandrii ciągnie się bardzo długi bulwar. Gdy któregoś dnia spacerowaliśmy nim w kierunku Cytadeli, naraz moją uwagę przykuł okazały budynek, bez wątpienia urzędowy. Okazało się, że to miejscowy sąd. Zarówno ja, jak i większość moich towarzyszy to prawnicy. Pędzeni więc zawodowymi zainteresowaniami postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda taki egipski sąd, a może nawet spróbować zajrzeć na salę rozpraw. Piątka z nas weszła do środka. Wewnątrz tłum jak na targowisku. Na pierwszym piętrze wdałem się w arcyciekawą dyskusję z lokalnym adwokatem na temat różnic w strojach urzędowych (w Polsce adwokaci noszą zielone wypustki na rękawach, w Egipcie zaś białe). Naszą pogawędkę zakłóciło pojawienie się strażników, którzy ostatecznie pojmali naszą piątkę i doprowadzili do, jak mogłem się domyślać, komendanta ochrony. Rozpoczęto krzyżowy ogień pytań: skąd? po co? dlaczego? Tłumaczyliśmy zgodnie z prawdą, że przechadzając się promenadą, postanowiliśmy zwiedzić budynek sądu. Nasze pobudki są nieskazitelne i mają naturę zawodowo-turystyczną. Komendant słabo znał angielski, sprowadził więc tłumacza. Ów zjawił się po godzinie naszej egipskiej niewoli i rozpoczęła się druga runda tych samych pytań i tych samych odpowiedzi. Naturalnie skonfiskowano nam paszporty, zrobiono z nich ksero, ktoś z nimi wyszedł, a sam komendant bezustannie gdzieś dzwonił. Trwaliśmy jako afrykańscy jeńcy i niecierpliwili się coraz bardziej. Jeden ze współjeńców pełnił ówcześnie funkcję… prokuratora apelacyjnego i już-już chciał żądać kontaktu z polską ambasadą. Szczęśliwie udało się nam go powstrzymać przed spowodowaniem międzynarodowego skandalu dyplomatycznego. Po sześciu godzinach niewoli zwrócono nam paszporty i wypuszczono na wolność bez słowa wyjaśnienia. Czuliśmy się niesprawiedliwie zmaltretowani, ale jednocześnie byliśmy świadomi faktu, że najgorzej i tak miał się nasz szósty towarzysz podróży, który nie zdecydował się na feralne zwiedzanie i pozostał na zewnątrz. Jakiż koszmar musiał przeżywać nie tyle z uwagi na niejasne powody naszego zniknięcia w czeluściach urzędowego gmachu, ile z racji tego, że – jak się okazało – nie pamiętał adresu naszego hotelu…

Mając zatem żywo w pamięci tamto doświadczenie, staliśmy zwartą grupą nad 100-yuanowym banknotem, powoli acz nieodzownie dochodząc do wniosku, że wyjścia nie ma. Za finezyjnie serwowany drób przyjdzie nam płacić po raz drugi. Oczywiście istnieje cień szansy, że bank wypłacił nam trefny banknot, ale jakoś nie mieściło się nam to w głowie. Żeby bank nie rozpoznał fałszywki, a kelner już tak?..

Jak się okazuje kelnerzy to nie jedyni usługodawcy, którzy wyspecjalizowali się w radarowym wykrywaniu naiwności turystów bądź zapędzaniu ich w kozi róg. Podczas jednej z wypraw do Peru wynajęliśmy w biurze turystycznym na tydzień samochód osobowy z kierowcą. Planowaliśmy przedostać się z Cusco przez Ayacucho i Huancayo do Limy. Ustaliliśmy trasę i nawet sporządziliśmy umowę po angielsku. Zawierała oczywiście zapis na wypadek zepsucia się samochodu. Mieli nas wówczas dostarczyć do miejsca przeznaczenia zastępczym środkiem transportu, a w razie jego braku – zapewnić transport publiczny. Należność musieliśmy uregulować z góry. Nadzwyczajnie zależało nam na tej trasie, więc przystaliśmy na tak paskarskie warunki. Początkowo podróż przebiegała bez problemu. Jednak pod koniec drugiego dnia kierowca oświadczył, że pojazd uległ poważnej awarii, on nie ma części i dalej nie możemy jechać. Części mogą zostać sprowadzone z Limy dopiero za 3-4 dni. Kierowca wiedział, że wylatujemy z Limy za 4 dni, a szmat drogi i zwiedzania jeszcze przed nami. Po kilku awanturach, wykonaliśmy telefon do biura i w ten sposób wynegocjowaliśmy, by wykupiono nam bilety autobusowe na brakujący odcinek trasy. Coś nam podpowiadało, że nie pierwsi i nie ostatni padliśmy ofiarą takiej biznesowej strategii. Pomimo pisemnego wezwania, kwoty 700 dolarów – jakie wydaliśmy na wynajęcie samochodu – nigdy nam nie oddano. Taka nasza peruwiańska lekcja dotycząca płatności z góry.

Bywają jednak sytuacje, gdy lekcji tej wykorzystać nie sposób. W wielu krajach dalekiego wschodu – Birmie (Republice Związku Mjanmy), Kambodży czy Indiach, nie można i nie warto wsiadać do żadnego pojazdu, nie uzgodniwszy uprzednio ceny. To jednak, jak się okazuje, nie uodparnia nas na krętactwa. Któregoś razu podróżowaliśmy po Indiach z kilkorgiem znajomych. Na część trasy wynajęliśmy w biurze turystycznym samochód dla całej grupy. Prowadził miejscowy kierowca, który nie władał językiem angielskim. Nazywaliśmy go „Czapeczką”, bo nawet w czasie najgorszych upałów, nie zdejmował z głowy wełnianego nakrycia. Zgodnie z umową, podróżowało z nami również dwóch pilotów. Faktycznie, wsiedli. Jak wsiedli, tak po dwóch dniach wysiedli, choć pojazd wynajęliśmy na ponad dwa tygodnie! Naszym celem było Puttaparthii (aśram Prasanthi Nilayam) – siedziba Sai Baby na południu Indii. Przeżywałem natenczas okres fascynacji tym hinduskim guru i pragnąłem ujrzeć go na własne oczy. Gdy po dwóch dobach nasi przewodnicy, podjąwszy uprzednio próbę skrócenia trasy, zwyczajnie czmychnęli, zadrżałem, czy aby uda nam się dotrzeć do aśramu. Dopiero po ostrej interwencji w biurze, przywrócono pierwotną trasę, ale zostaliśmy jedynie z mało komunikatywnym kierowcą. Szczęśliwie jednak, dzielny Czapeczka dowiózł nas do upragnionego aśramu. Przy wejściu do aszramu trzeba było uiścić opłatę. I tu zostaliśmy oszukani w sposób klasyczny. Daliśmy banknot o dużym nominale, a wydano nam resztę z połowy tego nominału. Okienko kasowe było małe i  okratowane, co znacznie utrudniało wymianę zdań, więc naturalnie dyskusja okazała się bezowocna. Aśramowa kasa nie była jedynym miejscem, w którym stosowano tę prostą metodę, a turyści odchodzili z niczym.

Mury zacnej Quanjude przy Hepingmen Avenue opuszczaliśmy trawiąc dalekowschodni drób i poczucie pewnej straty. Z całej awantury na pamiątkę pozostała nam wizytówka restauracji i kwit z wymiany. Szczęśliwie 100 yuanów to ok. 70 złotych. Strata więc do przełknięcia, bo przecież kelner-rzeczoznawca mógł był zakwalifikować wszystkie nasze banknoty jako fałszywki…

Warto pamiętać, że w podróży może bywać niebezpiecznie. Trzeba po prostu sprawdzać, uważać i w miarę możliwości opierać się na doświadczeniu innych. Kluczowe zagadnienia: zabezpieczamy paszporty, karty płatnicze i pieniądze, plecaki trzymamy przed sobą, a wszelkich „pomagaczy” obdarzamy ograniczonym zaufaniem. Z odwiedzanych krajów najbardziej bezpieczna wydaje mi się Japonia, potem Birma (obecnie Mjanma), Kambodża i Tybet. Mam wrażenie, że zazwyczaj bezpieczniej jest w krajach buddyjskich. Ale wiem, że turystę zawsze można czymś zaskoczyć.

Mimo licznych podróży w ciągu ponad trzydziestu lat i pobytu w wielu miejscach opisywanych jako niebezpieczne, ani w favelach Rio de Janerio, ani w portowej części Montevideo, przygranicznych rejonach Ekwadoru i Kolumbii, na bezdrożach Meksyku i Gwatemali, w zaułkach Delhi czy Nowego Jorku nie wydarzyło się nic takiego, co mogłoby mnie zniechęcić do ruszenia w drogę. Choć wyznam, że piszę to przypominając sobie, by stale mieć się na baczności. Zwłaszcza teraz – przed kolejna podróżą. Tym razem do Chile na moje siedemdziesiąte urodziny.

***

Poniżej kilka przypadkowo dobranych fotografii z wojaży Autora