Literatura

Śmierć Andersena.

MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZAROWANIE.
W SZKARŁACIE, ZŁOCIE STOI LAS PRZY LESIE.
A ja, stojąc przy ścianie,
patrzę, jak w szyby okienne winkrustowuje się jesień.
Osypuje się kasztan.
Lato porzuca ziemię jak Tezeusz Ariadnę na wyspie Naxos.

 

Zanim wzejdzie wieczorna gwiazda,
musi to być gotowe przed wieczorną gwiazdą;
szybko, szybko —
gdzie tu koniec, gdzie tu początek?
Dyrektor telegrafuje: — Złota rybko,
czy mógłby pan nam napisać komedię na piąte?
Pan wie: trzy akty, problematyka
i żeby rzecz miała nogę,
i żeby liryka, i żeby dynamika.
Oddepeszowałem. „Nie mogę”.
Nie mogę.
Nie mogę, matko.
Bo potrzebny jest czas na dojrzewanie.
Bo Euterpe, muza, to nie mechaniczny zając,
to dąb, co rośnie wolno. To liście, co spadają,
PORO MELANCHOLIJNA, OCZU OCZAROWANIE! 

Nie idzie mi dziś robota. Daremnie pluję w garść
i co? i jak Boreasz chmury, tak ja drę rękopisy, rzewnie.
Zresztą — w porządku. Notatki. A poezja to nie biurko, to marsz,
a w marszu się tylko notuje. I na bębnie. 

Czas żołędzi miotania,
groźna radość poważna,
wiślana muza mądra,
Euterpe dogląda,
purpurę niesie borom,
zamyśli się, przystanie,
MELANCHOLIJNA PORO!
OCZU OCZAROWANIE! 

Odchodzi wczorajszy dzień,
cóż, rachunek zrobić wypada.
Południe. Patfzymy na siebie
jak Bacchus i Ariadna.
Za oknem sypie kasztan liść na samochód,
jak fajerwerk leci liść na spacer.
Siwy szofer czyta ze łzą w oku:
HANS CHRlSTIAN ANDERSEN ZMARŁ W KOPENHADZE 

O, gdybym znał śrubki epok,
mógłbym epoki nakręcać jak zegarmistrz zegary z kurantami,
wiedziałbym nawet, jakie było niebo,
gdy Hans Christian w Kopenhadze zamilkł,
a gdy mu lusterko przystawili do umierających ust,
na lusterku ukazał się ostatni upiór konia i ostatni elf.

Co do naszej epoki, to wiem, że nie jest dla sowizdrzcałów,
że nowe krzepnie wolno i stare odchodzi pomału —
bo są jeszcze ulice
z permanentnym księżycem
i z poetami w wiankach z róż;
dzień tam mija w trwodze mysiej,
a nad łóżeczkiem dziecka wisi
to, co się dawniej nazywało Anioł—Stróż,
Anioł—Stróż, patrz pod A: skrzydlaty chłopak,
serce model 1900. Filantropia;
również patrz: „Egzotyka”, „Przygoda”, „Conrad”, „Sztuka” —
i śnieżek wigilijny, i gawot Glucka.

MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZARO… zaraz,
przecież miałem pójść z tobą do kina!
Chwileczkę, moja droga. Bo to grzmi jak gitara,
w tym gawocie. Genialne. Ba, to z Puszkina;
strofa jak złoto na tym kasztanie,
układał ją podobno w wannie,
ćmiąc lulkę:

MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZAROWANIE,
W BAGRIÉC I ZOŁOTO ODIÉTYJE LIESÁ…
A w Kopenhadze, piękne panie,
wyobraźmy sobie, że podówczas była mgła,
wiatr na ognikach gazowych i lipach grał smyczkową uwerturę
i ludzie chodzili wolno jak chmury ponure,
i z parterowego okna lekarstw aromatyczność senna —
i czy pamiętacie tytuł?
ŚMIERĆ ANDERSENA, ŚMIERĆ ANDERSENA, ŚMIERĆ ANDERSENA.

Nie żyjesz. Czyżbyś był już tylko śladem na bibule?
Czy naprawdę umarłeś, Christianie?
Ja myślę, że nawet strzelać trzeba czule.
(MELANCHOLIJNA PORO, OCZU OCZAROWANIE…)
Bo te liście odfruwające bokiem…
bo dzień wczorajszy to żebrak…
więc… Tak likwidował epokę
niejaki Miguel Cervantes da Saavedra.
Więdną stare ogródki,
kończy się prywatna inicjatywa sztuki izolowanej.
Dzieci w krasnoludki
rzucają butami.

W piętra trąbami praży.
orkiestra marynarzy.
W pięknej bluzie niebieskiej
stolarz hebluje deski;
wiór leci z deski zdrowej
jak rym natychmiastowy. 
Hebluj, bracie, drwo z błyskiem.
Dla epoki kołyskę!
Stolarzu, zaszczyt tobie!
Ja ją wierszem ozdobię.
Muzycy, z grajkiem grajek,
dmijcie w swe szałamaje
i zrozumiale grajcie,
też kobzy naciskajcie.
Bo w tej ogromnej porze
każdy niech się dołoży.
chłop niech osełkę masła,
a murarz nowe miasta,
kolejarz ze swą latarką
pociąg pędzący szparko,
krawiec portki i bluzy,
a szewc nowe zelówy.
Bo noc od blasku blednie,
więc strójcie się odświętnie,
dziewczyny — niech kolczyki,
piękne broszki — podwiki,
dorożkarz — różą konia.
Tak powstaje symfonia.
Bo ciężko, ale nagle
narodził się Herakles.
Już nie jesteśmy sami.
Złoty wiek stoi w bramie.
Zza gór intonuje: Idę
ja, Mir, Pokój, der Friede.
Proporcje — to potęga.
Kto chce być listkiem, niech pnia sięga.
Sztuka to wspólna praca.
Szopen mawiał. — Ja tylko zaznaczam.
Stłucz zbędne świecidełko.
Bracie mój, bądź cegiełką.
Nie lira. Zespół lir!
Pokój. Der Friede. Mir.

A każdy z nas ma jeszcze drogę daleką.
Do nowego człowieka w sobie drogi dalekie.
Wieczór. Bęc-Walski, spójrzcie: z nieba jak z konia trojańskiego
gwiazdy w niebieskich bluzach wychodzą długim szeregiem. 

Gwiazdy październikowe! Gwiazdy listopadowe!
Przyjdzie zima, śnieg sypnie jak nuty organowe.
A tymczasem Europą jeszcze chodzi Pomona
i grona winne waży, na eksport winogrona,
w skrzyni kiście układa, od roboty aż mokra,
żeby radość dla ludzi. Żeby wszędzie winograd;
więc by raźniej pracować, obnażyła swe ramię.
Pędzą żwawe pociągi z tymi winogronami,
a Pomona w podołku wciąż nowy owoc niesie.
A kasztan się osypał. A żołądź upadł w lesie,
mgieł kształty bałamutne z łąk wstępują ku niebu.
A z dziećmi spod Szczecina pędzi, trąbiąc, trolejbus,
rudy malec organki trzyma w piąstkach przy buzi,
to gra refren, to strofę dyszkancikiem nuci,
a koleżanka malca z nosem przy szybie szepce:
Ach, cudowna Warszawa! Ach, winogrona w torebce!
Liść kasztana wiruje. Chłopski Szopen przygrywa:
„Wino, jesień i jabłka”. O, jesień migotliwa!

Dzieci klasnęły w dłonie: to cień ptaka na ścianie.
PORO MELANCHOLIJNA, OCZU OCZAROWANIE.

Konstanty Ildefons Gałczyński, Pieśni /w/ Wybór poezji, Wyd. Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich, W-w, W-wa, K-w, G-k – 1973 s. 199